wtorek, 1 grudnia 2015

Papierowe miasta

Siemano! Hmm, no i nastał grudzień. Nie lubię tego miesiąca, bowiem zbliżają się moje urodziny i kolejne straszne bożonarodzeniowe święta - wszak magia radości już dawno gdzieś zniknęła. Mam nadzieję, że w grudniu będę bardziej aktywna w blogosferze, ostatnio nie miałam siły i chęci ani weny na pisanie ;/
Dzisiejszym tematem dnia post książkowo-filmowy.





    Tytuł: ,,Papierowe miasta"
    Autor: John Green
    Okładka: miękka
    Ilość stron: 400
    Rok wydania: 2010









Fabuła:
          Quentin jest nieśmiałym nastolatkiem, który niedługo skończy szkołę. Chłopiec ma 2 przyjaciół, na których może polegać i wyluzowanych rodziców - zawsze wspierających syna. Niestety, główny bohater od dzieciństwa kocha swoją koleżankę z sąsiedztwa, jednak dziewczyna nie odwzajemnia jego uczuć. Niespodziewanie, Margo zakrada się do Quentina w nocy i zaprasza go na szaloną wyprawę po mieście. Nastolatek jest bardzo szczęśliwy i już planuje wspólną przyszłość z miłością życia, jednak okazuje się, że jego obiekt uczuć nagle znika. Dziewczyna ucieka z domu i zostawia Quentinowi kilka wskazówek, które mają mu pomóc odnaleźć sąsiadkę. Czy Quentin zdoła rozwiązać tajemnicze zagadki? Czym tak naprawdę są papierowe miasta? Jaka jest prawdziwa Margo?

           Do tej pory przeczytałam 3 książki Greena. ,,Gwiazd naszych wina" nie skradła mojego serca, ,,W śnieżną noc" i ,,Will Grayson, Will Grayson" podobały mi się jeszcze mniej. Jak było z ,,Papierowymi miastami"?
           Przyznam, że do lektury przekonały mnie pozytywne recenzje egzemplarza na blogach oraz szum wokół ekranizacji. Zachęcona postanowiłam dać szansę kolejnej książce Greena. Mogę stwierdzić, że żałuję zmarnowanego czasu, już dawno nie czytałam takiego badziewia!
           ,,Papierowe miasta" rozpoczęły się nudą, po 100 stronach dalej nic się nie działo, wręcz przeciwnie tempo akcji nawet spowalniało. Kartkowałam lekturę dalej, zero napięcia, same bzdury. Odłożyłam powieść, aby wrócić do niej po kilku tygodniach z większym zapałem. Niestety, z każdą kolejną stroną było coraz gorzej, główni bohaterowie szalenie mnie denerwowali. Margo - rozpuszczona nastolatka, która miała w życiu chyba za dobrze, postanowiła szukać siebie na drugim końcu kraju, ale okazało się, że tam też nie odnalazła własnego ja. Quentin z klapkami na oczach myślał, że kochał sąsiadkę do szaleństwa, okazało się, że wcale jej nie znał, a wielbił jedynie wyobrażenie o niej. Tak więc przegapił najważniejsze wydarzenie w swoim dotychczasowym życiu, aby jechać setki kilometrów na północ i potrzymać  ukochaną przez chwilę za rękę. Margo - indywidualność, chodząca własnymi drogami, miała wszystkich gdzieś, liczyła się jedynie ona sama, typowy pępek świata. Quentin - szkolny sztywniak szukał swojej miłości analizując ślady, jakie pozostawiła mu koleżanka. Czy na płycie w gramofonie są jakies tropy? A może nastolatka ułożyła okruszki chleba w pewien symbol? Wszak Margo podczas ostatniej ucieczki zestawiła płatki w śniadaniowej misce w kształt literki i wszyscy mieli się domyśleć, do którego miasta wyruszyła. Takiego szajsu w książce jest więcej. Dziewczyna nie szanowała swoich bliskich, dla mnie była zwykła wariatką bądź pozerką z idiotycznymi pomysłami - jak np. zakradanie się do domu/aut znajomych i wrzucanie im ryb! Quentin był na każde jej skinienie jak mały piesek! Żal...
             Im dalej w głąb książki, tym więcej było bredni. Przez większość powieści główny bohater szukał w Internecie bądź w pobliskich miejscach tropu zaginionej. Margo ciągle mówiła o papierowych miastach, nienawidziła ich. Okazało się, że wkręciła sobie tylko, że Orlando jest nijakie, końcowe wnioski doprowadziły ją do ważnych refleksji... to nie miasta są papierowe, lecz ludzie :D Takich pseudointelektualnych nonsensów było mnóstwo. 
             Myślę, że Green oszukuje swoich fanów, wciskając im do rąk prawdziwe gnioty i przekonując, że są one naładowane metaforami, prawdami o życiu, mądrościami (tam gdzie ich nie ma). Szukając przenośni w treściach, można je przecież znaleźć wszędzie, nawet w instrukcji obsługi gaśnicy. Chętnie przytoczę kilka cytatów ze wspaniałej książki dla młodzieży. Zdania tego typu naprawdę budziły moją irytację: ,,No i twoja mama. Stary, widziałem jak cię całowała w policzek dziś rano i daruj mi, ale przysięgam na Boga, pomyślałem sobie: Rany, chciałbym być na miejscu Q. A do tego chciałbym, żeby moje policzki miały penisy" czy ,,Lepiej, żebyś zadzwonił, żeby mi powiedzieć, że masz u siebie jedenaście nagich króliś, domagających się tego Wyjątkowego Uczucia, które może im dać wyłącznie Wielki Tatko Ben" bądź ,,Zatrąb, jeśli jedziesz na bal z najprawdziwszą królisią Lacey Pemberton! Trąb, dziecino, trąb!" itd, itp. Serio owe zwroty kogoś śmieszą? Naprawdę taki płytki język jest dzisiaj modny wśród nastolatków?
            W książce podobały mi się jedynie postaci drugoplanowe: przyjaciele Quentina: Ben i Radar. Lektura przypomniała mi jak ważni są bliscy kumple. Nie można ich jednak zmieniać, należy zaakceptować z wszystkimi zaletami i wadami, a wówczas, zawsze można na nich liczyć, nawet w najbardziej awaryjnych sytuacjach. Niestety, cała pozostała treść powieści mnie zawiodła. Ciapowaty, zaślepiony Quentin, sfochana panienka Margo i bzdurne sytuacje typu: Becca podczas imprezy w swoim domu obraziła Lacey, a ta zamiast opuścić chałupę, postanowiła resztę wieczoru przesiedzieć w wannie u wstrętnej koleżanki rozpaczając nad swoim beznadziejnym życiem. Niestety, książka robi z mózgu wodę, nie polecam. Moja ocena: 3/10.

Lektura bierze udział w wyzwaniu: CZYTAM ZEKRANIZOWANE POWIEŚCI